środa, 29 maja 2013

"Nowa ekspedycja na Marsa"


Wykonawca: 30 Seconds to Mars
Album: Love Lust Faith + Dreams (czwarty album)
Rok: 2013 (maj)
Wytwórnia: Virgin Records
Dystrybutor: Universal Music Polska
Gatunek: rock progresywny, rock elektroniczny, space rock
Single: Up in the Air, Conquistador, The Race
Przyjęcie płyty: pierwsze miejsce w Wielkiej Brytanii (album rockowy) i Polsce (złota płyta), trzecie w Niemczech, czwarte w Australii
Najbliższe koncerty (wybrane): 5.06 – Warszawa, .06 - Berlin, 7.06 – Nürnberg, 9.06 – Nürnberg, 12.06 – Moskwa
Ciekawostki: pierwszy egzemplarz singla Up in the Air został wysłany w kosmos w ramach programu Dragon w kapsule SpaceX wypuszczonej z Florydy; autorem obrazu na okładce płyty jest brytyjski artysta awangardowy Damien Hirst - www.damienhirst.com
Lista utworów:
1.   Birth
2.   Conquistador
3.   Up in the Air
4.   City of Angels
5.   The Race
6.   End of All Days
7.   Pyres of Varanasi
8.   Bright Lights
9.   Do or Die
10.  Convergence
11.  Northern Lights
12.  Depuis Le Début

Czy kosmici lubią muzykę?
Noc to najlepszy czas na najważniejsze przemyślenia. Ja tak mam, a wy? Wtedy rodzą się marzenia, plany, pojawiają się ambicje, których rano się nie pamięta. Jedna z nich, będąca tą z imprezowych, przyniosła rozważania natury filozoficznej. Leżąc zmęczony i patrząc w gwiazdy zastanawiałem się z kolegą, czy poza Ziemią istnieje życie. Prawda, że głębokie pytanie? Wielu przecież wierzy w Marsjan, Wookiee, czy innych Klingonów. Co by było, gdyby doszło do bezpośredniego kontaktu? Bardzo możliwe, że pierwszy krok został  właśnie uczyniony. Singiel zespołu, o którym za chwilę przeczytacie poleciał w przestrzeń kosmiczną. Jeżeli obcy się z nim mogą zapoznać, to my mamy wręcz obowiązek.

Love Lust Faith + Dreams
Grupa, popularnie określana jako Marsi, to oczywiście Thirty Seconds to Mars (30STM). Ten amerykański zespół posiada zarówno tłumy oddanych fanów, jak i osoby głoszące, że Marsi tu podróbka rocka. Opinii jest wiele, niezależnie od tego ich koncerty wzbudzają ogromne zainteresowanie, a kolejne krążki sprzedają się w milionowych nakładach. Ostatni This is war osiągnął liczbę trzech i pół miliona egzemplarzy. Na kolejny zainteresowani musieli czekać aż cztery lata. Love, Lust, Faith + Dreams ujrzał światło dzienne w maju 2013 roku, a grupa ruszyła w trasę promującą po kilkunastu krajach.

Starzy, czy nowi Marsi?
Co zwiastuje nowa płyta? Czy jest to te same 30STM? Starając się być w miarę obiektywnym postanowiłem katować się tą płytą do zanudzenia i rozłożyć ją na czynniki pierwsze. Mogę dlatego odważyć  się i nieśmiało stwierdzić, że zarówno odstęp czasowy (aż cztery lata), problemy z wytwórnią, jak i chęć samego zespołu spowodowała pewną odmienność. Marsi (a szczególnie Jared Leto) sami podkreślali, że nowy album miał być przełomem w ich karierze muzycznej. Z tego powodu grupa podróżowała od Europy, aż po Indie zbierając doświadczenia, aby w kalifornijskim studiu dopracować i nagrać nowe dzieło wydane przez Virgin Records.. Zagorzali i tradycyjni fani nie muszą się jednak obawiać. 30STM dokonał zmian, zachował jednak przewidywalność. Popularne elementy, takie jak rozbudowana wokaliza, czy krzyki chórków pozostały. Można powiedzieć, że jest postęp, ale kontrolowany.

Rock elektroniczny, czy rockowa elektronika?
30 Seconds to Mars stosują specyficzną technikę gry, która pozwala na pójście w różne gatunki muzyczne. Od nich tylko zależy, czy staną się zespołem stricte elektronicznym z elementami rockowymi, czy rozwiną bardziej fragmenty z gitarowym instrumentarium kosztem klawiszy. Nowa płyta nie daje jednoznacznej odpowiedzi.

Cztery części – jeden album
Love Lust Faith + Dreams zawiera dwanaście utworów. W nawiązaniu do tytułu dokonano ich podziału na cztery odpowiednie grupy. Pierwsze dwa można opisać jako Love, kolejne (do End of All Days) stanowią część nazwaną Lust. Pyres of Varanasi i dwa następne numery dotyczą Wiary, a całość zamykają trzy z zespołu Dreams. Rozwiązanie to nie burzy jednak spójności krążka, który jest nad wyraz przemyślany i dopracowany. Dodatkowo wersja Deluxe z płytą DVD zawiera fragment koncertu z Nowego Jorku oraz dwa minidokumenty na temat zespołu.

Zacznijmy - Birth
Zacznijmy od początku... Na wstępie dostajemy kawałek Birth. Jego nastrój potęguje orkiestra, uwidaczniające się bębny oraz tak znana wokaliza i okrzyki w stylu kibiców w tle. Moją uwagę przykuły doskonałe smyczki oraz  delikatnie wyprowadzające mnie z równowagi wstawki elektroniczne. Cóż, wszystkiego lubić nie można. Bez względu na minusy początek w iście soundtrackowym stylu miał zwiastować solidną dawkę muzyki. Czy tak jest w rzeczywistości? 

Przebłysk rocka oraz kosmiczny singiel
Kolejny utwór podniósł mnie na duchu. Conquistador to mocne granie. Można go śmiało nazwać ukłonem w stronę bardziej rockowych fanów. Gitarowa i potężny głos powodują wzniesienie się na szczyt muzycznego uniesienia. Nie jest źle, więc przejdźmy dalej. Up in the Air został singlem promującym płytę. Od początku szeroko reklamowany (nie byle co wysyła się przecież  w kosmos) i analizowany. Był też pierwszym utworem, z którym zapoznałem się przy okazji nowej płyty. Na moje szczęście na tym nie poprzestałem .Singiel nie jest zły, tylko hmmm... chaotyczny. Zarówno teledysk, jak i muzyka zawierają setki elementów. Różne koncepcje, rozbudowanie wszystkiego do granic możliwości, pomieszanie riffów z elektroniką (czasami w stylu dyskotekowym), wszystko to potęguje zamieszanie. Zamysłem zapewne było pokazanie równowagi pomiędzy klasycznym rockiem, a nowoczesnością oraz spójności całej płyty. Według mnie nie do końca  to się udało. Nie jest to w mojej opinii najlepszy numer z płyty.

Nie jest tak źle
Zawsze jest jednak ta dobra strona. W tym przypadku liczy ona kilka ciekawych utworów. Już City of Angels zmyło ze mnie zmęczenie poprzednim numerem. Zespół zastosował tutaj celowy zabieg uspokojenia słuchacza i zbudowania nastroju. Zdecydowany plus. Doceniłbym również Pyres of Varanasi. To w mojej opinii jeden z najlepszych utworów. Być może powoduje ten stan egzotyczność (zawodzenie w tle) połączona z mocnym graniem. Przez chwilę poczułem się jak na Bliskim Wschodzie. Kolejny i to bardzo mocny plus. Następne należą się Blight Lights za spokój oraz Do or Die za kawałek mocnego grania. Nie można zapomnieć o robiącym duże wrażenie (szczególnie wizualnie) The Race, który przypomina zwiastun dokumentu przyrodniczego oraz o utworze Convergence, który według mnie jest jednym z lepszych na płycie. Całość zamyka ponownie elektroniczno-orkiestrowa kompozycja ze wstawką pozytywkową. Co z warstwą słowną?Teksty całej płyty również nawiązują do kosmosu. Są o życiu, przetrwaniu, etc., zatem wpisują się w konwencję albumu.

Czy było warto?
Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca. Podsumujmy zatem tą przydługą recenzję. Album Love Lust Faith + Dreams to pozycja obok której nie można przejść obojętnie. Można lubić 30 Seconds to Mars lub nie, jednak na płytę warto poświęcić czas i wyrobić sobie o niej własne. Zaczynającym swoją przygodę z tym zespołem polecam raczej rozpoczęcie od debiutu i prześledzenie całej muzycznej ewolucji Jareda i spółki. Na mnie krążek wywarł hmm... właśnie nie mogę udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Urzekły mnie Pyres of Varanasi, Convergence, The Race czy City of Angels. Zawiódł tak głośno reklamowany singiel. Ogólnie nie było źle. Oceńcie sami i przekonajcie się, czy akceptujecie częściowo zmienionych Marsów.

Trzy argumenty za Love Lust Faith + Dreams:
  1. Pewien krok w karierze zespołu, który warto prześledzić.
  2. Idealne połączenie dla fanów utworów elektroniczno-rockowych.
  3. Potężne granie z przejmującym wokalem.

Posłuchaj
Jeżeli macie jeszcze siłę po przeczytaniu tego miniwykładu, to zachęcam do komentowania. W wyrabianiu opinii może pomóc obejrzenie (nie)szczęsnego teledysku do Up in the Air.


Przekonajcie się sami
MM



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz